TransInfo

Fot. SpotData

Czy jesteśmy przed dołkiem, czy już z niego wychodzimy? Znany ekonomista ocenia, ile jeszcze może potrwać spowolnienie

Widać już pierwsze sygnały poprawy sytuacji w gospodarce - mówi w rozmowie z Trans.Info Ignacy Morawski, szef zespołu analiz SpotData i główny ekonomista “Pulsu Biznesu”. Jednak droga do pokryzysowego boomu jest jeszcze długa. Zwłaszcza, że ten kryzys jest dość specyficzny i różni się od poprzednich. Tym bardziej, że nad budzącą się gospodarką cały czas wisi istotne zagrożenie.

Ten artykuł przeczytasz w 11 minut

Z artykułu dowiesz się:

  • w której fazie spowolnienia gospodarczego się znajdujemy
  • czy jesteśmy świadkami kryzysu energetycznego porównywalnego do tego z lat 70.
  • jaki potencjał rozwoju gospodarczego ma Polska

Pozostało 90% artykułu do przeczytania.

Dołącz do premium lub zaloguj się i skończ czytanie

To już półtora roku od kiedy na Ukrainie toczy się wojna, która w konsekwencji przyniosła obecne spowolnienie gospodarcze. Optymiści liczyli rok temu, iż odbicie przyjdzie już w tym roku. Ten jednak ma się ku końcowi, a nastroje nadal nie należą do najlepszych. W którym miejscu tego kryzysu jesteśmy? Czy mamy za sobą dołek czy dopiero jest on przed nami?

Ignacy Morawski, szef zespołu analiz SpotData i główny ekonomista „Pulsu Biznesu”: Wydaje mi się, że właśnie jesteśmy w dołku, na samym dnie. Na przełomie 2022 i 2023 r. byliśmy świadkami bardzo głębokich spadków produkcji i sprzedaży detalicznej, co oczywiście przełożyło się na łańcuchy dostaw i sektor logistyczny. Spadki te tak naprawdę trwały nawet do II kwartału bieżącego roku. Jednak od kilku miesięcy widać już, że wiele wskaźników makroekonomicznych się stabilizuje. Stabilizuje na niskim poziomie albo wykazuje pewne symptomy odbicia. Wydaje się więc, że największy impet tej recesji towarowej mamy już za sobą.

Tu powstaje pytanie czy to odbicie będzie szybkie. Bo warto podkreślić, że ono się jeszcze nie zaczęło w jakiś wyraźny sposób. Jak wspomniałem widzimy pewną stabilizację np. sprzedaży detalicznej oraz w produkcji przemysłowej. Widzimy także wreszcie odbicie w dochodach konsumentów. Zarobki już rosną w Polsce szybciej niż inflacja. Także dostrzec już można pewną stabilizację w nastrojach przedsiębiorstw. Wydaje mi się więc, że jesteśmy właśnie w dołku.

Skoro jesteśmy w dołku i wspomniane wskaźniki się stabilizują, to wnioskować można, że w najbliższych miesiącach konsumpcja znów zacznie rosnąć napędzając tym samym produkcję?

Powinno być lepiej. Mamy trzy główne komponenty popytu – konsumpcję, inwestycje i zapasy. Konsumpcja jest największą składową stanowi około 60 proc. finalnych wydatków w polskiej gospodarce. Jest więc najważniejsza. Oczywiście zależy ona od realnych wynagrodzeń. A zaczynają mieć więcej ze względu na spadek inflacji i odbicie realnych wynagrodzeń, tak więc konsumpcja powinna odbić.

I to już się dzieje. Widać poprawę konsumpcji miesiąc do miesiąca. Siły ożywcze są więc istotne i wszystkie znaki wskazują na to, że musi wzrosnąć konsumpcja. Jednak to na razie powolny proces, bo choć ankietowani przez różne instytucje konsumenci bardziej optymistycznie niż te pół roku temu patrzą w przyszłość, to w ich odczuciu jeszcze nie przyszedł czas na duże zakupy. Czyli jesteśmy w takim momencie, że już jest lepiej, ale panuje nadal duża ostrożność.

Dlatego też to wychodzenie z dołka będzie dosyć powolne. Idziemy jednak w dobrym kierunku i to na pewno jest pozytywnym sygnałem. Warto jednak podkreślić, iż nie będziemy świadkami tak dynamicznego wzrostu konsumpcji jak po pandemii.

A kiedy już ruszy ta konsumpcja prywatna, to ile czasu upłynie by realnie odczuły to firmy producenckie i te z sektora transportowo-logistycznego?

To jest dobre pytanie. Jesteśmy jeszcze bowiem w momencie, kiedy wyprzedawana jest część zapasów nagromadzona w trakcie pandemii i zatorów łańcuchów dostaw. Nie wydaje mi się by to ożywienie realnie było odczuwalne w tym roku, na jesieni. Powinno być jednak już widoczne od pierwszych miesięcy przyszłego roku. Ten cykl pozbywania się zapasów trwa już dość długo, a ożywienia nie da się za długo obsługiwać z tych zapasów. Ja zakładam, że będzie to początek przyszłego roku.

Pewnym ryzykiem i powodem do niepokoju jest to, co dzieje się ze stopami procentowymi w Europie. One wciąż rosną i teoretycznie zagrożenie polega na tym, że konsumpcja zacznie się ożywiać, ale inwestycje zaczną maleć. Bo firmy nie będą chętne do inwestowania przy tych stopach.

No tak, a wskazywał Pan w wykładzie podczas konferencji Forum Polskich Menedżerów Logistyki, iż spadek konsumpcji i produkcji wcale nie przełożyły się na spadek poziomu inwestycji w gospodarce, one nadal rosną, podobnie zresztą jak bezrobocie.

Inwestycje firm rosną, bezrobocie jest niskie. Można więc powiedzieć, że to spowolnienie jest dosyć specyficzne. Nie jest takie jak w przeszłości. W przeszłości gdy PKB spadało, to zwykle malało też zatrudnienie. Co więcej, gdy w poprzednich kryzysach PKB spadało, to było ono ciągnięte w dół malejącymi inwestycjami, a teraz one rosną.

Z czego wynika ten wzrost inwestycji? Bo w sektorze logistycznym istotnie jest to widoczne, gdyż wielcy operatorzy nagromadzili w trakcie pandemii i tuż po niej olbrzymie środki.

Nie tylko w logistyce, widać to zjawisko w całej gospodarce. Firmy miały dobre wyniki i tak naprawdę wciąż mają dobre wyniki. Do II kwartału większość sektorów miała dobrą rentowność i zwroty z kapitału. A rok, dwa temu firmy te miały doskonałe wyniki i nazbierały gotówki. Są więc gotowe by inwestować. Tyle, że tak jak wspomniałem, niebezpieczeństwem w Europie jest to, że inflacja spada a stopy procentowe nie. Kto wie czy nie sprawi to, że firmy ograniczą inwestycje. Jednym słowem banki centralne trzymają kolano na szyi gospodarki.

U nas te stopy spadają…

To taki paradoks. Sądzę, że polityka pieniężna w Europie Zachodniej jest zbyt restrykcyjna, a u nas zbyt łagodna. Inflacja w Niemczech to 4 proc., a w Polsce 8 proc. Z tym, że niemieckie stopy procentowe wynoszą też koło 4 proc. i są na poziomie inflacji, a u nas przy 6 proc. są niżej. Polska polityka makroekonomiczne jest bardziej tolerancyjna dla inflacji, co może sprawić, iż ta inflacja będzie cały czas problemem.

Wspomniał Pan o Niemczech. Wskaźniki sprzedaży detalicznej, produkcji i prognozy wzrostu PKB dla naszych zachodnich sąsiadów nie są oszałamiające. Nastroje w tamtejszym przemyśle, widoczne choćby w indeksie PMI też są na niskich poziomach. Czy nie istnieje niebezpieczeństwo, iż powiązana z Niemcami polska gospodarka będzie przez nich ciągnięta w dół?

W Niemczech rzeczywiście sytuacja w przemyśle jest słaba, ale dynamika produkcji przemysłowej jest jednak większa niż w Polsce. Nie przesadzałbym z tym niemieckim kryzysem.

Owszem są tam branże które są w głębokim kryzysie – głównie sektory energochłonne jak chemiczny, drzewny, metalurgiczny. To konsekwencje zeszłorocznego kryzysu energetycznego. Ten kryzys energetyczny nie jest jednak kryzysem energetycznym na miarę lat 70.

Już ceny energii i surowców spadły w stosunku do zeszłorocznych, więc te branże energochłonne wyjdą w końcu z dołka. A te perspektywy przed niemieckim przemysłem nie są aż tak złe, jak się czasami mówi.

No właśnie poruszył Pan kwestię cen energii. To one w dużej mierze napędzały inflację, choćby przez wzrost cen paliw. Skarżą się na nie i konsumenci, którym drenują portfele, i producenci, którym rosną koszta. Jednak twierdzi Pan, iż daleko temu obecnemu kryzysowi do tego słynnego z lat 70.

Przede wszystkim w latach 70. mieliśmy dwa szoki energetyczne. W 1973 r. gdy państwa OPEC wstrzymały dostawy do krajów Zachodu z powodu ich poparcia dla Izraela, a następnie w 1979 r. po rewolucji w Iranie. Ceny ropy wzrosły wówczas potężnie. Jednocześnie wzrosły także ceny innych surowców, np. żywności i surowców rolnych.

Niby teraz kreśli się porównania do tamtego kryzysu, ale jest zasadnicza różnica. Teraz ceny surowców wzrosły w 2021 r. i przez pierwszą połowę 2022 r., po czym w II połowie 2022 r. i w obecnym roku spadły. Żywność, metale, gaz, ropa też zdrożały, choć w mniejszym stopniu. A w latach 70. surowce wzrosły i pozostały na tych poziomach przez długi czas.

Warto też wspomnieć, iż dzisiaj gospodarka jest dużo mniej energochłonna i bardziej efektywna energetycznie. Przez co łatwiej sobie radzi z takimi szokami. Trudno mi sobie wyobrazić byśmy podobnie jak w latach 70. mieli długi okres stagnacji. Warto jednak zaznaczyć, iż są ekonomiści którzy ostrzegają, iż restrykcyjna polityka klimatyczna musi doprowadzić do stagnacji, ponieważ gospodarka musi mieć tanią energię. Jest to jakieś ryzyko.

Wracając do clue naszej rozmowy, czyli pytania czy będzie lepiej w przyszłym roku – to uważam, że ceny energii działają na plus, spadają więc powinny podnieść popyt i zdolności produkcyjne. Powoli będziemy wychodzili z kryzysu.

Przytoczył Pan prognozy Komisji Europejskiej, zakładające że w 2024 r. Polska ma być jednym z najdynamiczniej rozwijających się państw w Unii Europejskiej ze wzrostem PKB na poziomie 2,5 proc. Jednak dodał Pan, iż stać nas na więcej…

Będzie niższy niż nasz potencjał rozwojowy wynikający z wydajności, technologii, który wynosi jakieś 3-4 proc. rocznie.

Czy w kolejnych latach dobijemy do tego potencjału?

Prognozy długookresowe zwykle zakładają rozwój zgodny z potencjałem. Oczywiście nie wiemy, co może stać się po drodze, dlatego ja wolę mówić o scenariuszach niż prognozach. Jeśli ktoś kreśli sobie scenariusz, to dość racjonalnym będzie założenie, że w 2025 r. wzrost PKB może wynieść 3-4 proc.

Wspomniał Pan wcześniej, iż mimo spowolnienia gospodarczego nie spada bezrobocie. Czy to nie jest jednak tak, że to zasługa nie tyle jakiejś wielkiej podaży pracy, tylko raczej faktu, iż rąk do pracy jest mało? Czy to nie będzie tak, że gdy gospodarka zacznie się rozkręcać, ruszy produkcja i firmy będą rekrutowały pracowników, to pojawi się poważny problem, bo tych pracowników nie będzie? W wielu sektorach już teraz mamy duże niedobory specjalistów – choćby w przypadku kierowców. A rezerwuar demograficzny na Wschodzie powoli wysycha.

Na to można spojrzeć jako na zagrożenie lub na szansę. Zagrożenie – jeśli ktoś opiera swoją gospodarkę o prostą, fizyczną siłę roboczą. Trzeba jednak pamiętać, iż brak rąk do pracy powoduje postęp technologiczny. U nas nie ma na szeroką skalę automatyzacji, ponieważ praca była tania, był łatwo dostępny tani pracownik. To się będzie jednak zmieniać. Więc z perspektywy pojedynczych firm sądzę, że dla wielu przedsiębiorstw będzie to duże zagrożenie. Z perspektywy całej gospodarki będzie to jednak szansa.

A czy nie grozi nam, że wiele inwestycji, które były lokowane w Polsce ze względu na dostępną, wykwalifikowaną i tanią siłę roboczą, będą przenoszone do tańszych lokalizacji?

Wątpię, że to będzie jakiś exodus. Owszem trzeba naszą politykę gospodarczą dostosować do tego, że nasza przewaga kosztowa będzie malała. Jednak należy pamiętać, że koszty pracy są istotne, ale w relacji do wydajności – to jest główna miara.

Dla inwestorów istotna jest relacja kosztów pracy do wydajności. Ta zaś rośnie. Wcale nie musi dojść do sytuacji, że firmy będą uciekać, ponieważ wzrosną nominalne koszty pracy. Jeśli one będą one rosły a jednocześnie poprawi się produktywność, to nadal będziemy atrakcyjni.

Ten artykuł jest dostępny dla subskrybentów trans.info premium

Nie trać dostępu do swoich ulubionych treści od dziennikarzy oraz ekspertów z branży TSL.

  • ciesz się czytaniem BEZ REKLAM
  • dostęp do WSZYSTKICH artykułów
  • dostęp do WSZYSTKICH „Magazynów Menedżerów Transportu”
  • dostęp do WSZYSTKICH nagrań wideo i podcastów
  • Poznaj wszystkie korzyści
WYPRÓBUJ ZA DARMO

Wypróbuj przez 30 dni za darmo.

Każdy kolejny miesiąc 29,90 zł

Masz już subskrypcję?Zaloguj się

Tagi